Skocz do spisu treści

Promyczek i Światełko

Czasopisma Polskiego Związku Niewidomych dla dzieci i młodzieży

dodatek świąteczny, grudzień 2012

Redakcja:
Ewa Fraszka-Groszkowska (red. naczelna)
Marta Michnowska
Barbara Zarzecka

Kolegium redakcyjne:

Wanda Chotomska
Hanna Karwowska-Żurek
Anna Nowakowska
Małgorzata Pacholec
Magdalena Sikorska

Adres redakcji:
ul. Konwiktorska 9,
00-216 Warszawa

tel.:(22) 831-22-71 wewn. 253 lub (22) 635 19 10

e-mail: swiatelko@pzn.org.pl

Uwaga! Jeśli chcesz zamknąć okno a później móc wrócić do ostatnio czytanego artykułu, cofnij się do najbliższego linku "zaznacz" i otwórz go.


Spis treści

Labradoodlusiowo - Maciek Lazar
Zakończenie



Labradoodlusiowo - Maciek Lazar

Zamiast wstępu
Chyba jak większość dzieci, wręcz z zapartym tchem, czytałem opowieści o Pucu, Bursztynie i inne opowiadania o psach. A posiadanie psa było wielkim moim marzeniem. Niby takie proste, jednakże jak je spełnić, gdy w domu prawie wszyscy są alergikami na psią sierść? Miałem szczęście przekonać się, jak wiele radości może przynieść spełnienie dziecięcego marzenia. Szczególnie, gdy wydaje się ono bardzo trudne do spełnienia…

Ale od początku. Miałem pięć lat, gdy w wyniku choroby niemalże całkowicie straciłem wzrok. Krótko potem straciłem także towarzyszy dziecięcych zabaw. Dzieci z okolicy szły na boisko grać w piłkę albo grały na komputerze, surfowały po internecie, oglądały filmy wideo, ruszały w coraz to dalsze wyprawy na rowerach. Niewidome dziecko przestało być dla nich kompanem. Tak zaczęła się samotność. Moja samotność.
Po kilku latach przyszedł moment, w którym głośno i wyraźnie określiłem swoje wielkie MARZENIE. Chcę mieć psa! Psa, który by był moim towarzyszem, bawił się ze mną, towarzyszył mi w spacerach…
Mieliśmy niezły orzech do zgryzienia – skąd wziąć takiego psa, który by nie uczulał? A jednocześnie byłby cichy, opiekuńczy, szybko się uczył wielu rzeczy? I nadawał się do wyszkolenia na psa-przewodnika? Jeździliśmy do różnych posiadających psy znajomych i do hodowców, lecz efekt każdorazowo był taki sam: wysypki, zaczerwienienia, puchnące powieki i bolące oczy. Alergia zdawała się być nie do przezwyciężenia. Do czasu, gdy Maminia przyniosła informację o nowej rasie – australijskim labradoodle. Bezpieczny dla alergików, szybko uczący się, inteligentny, cichy a zarazem wesoły. W każdej chwili gotów do pracy lub do zabawy. Nasza opinia była jednomyślna – cudo, nie pies! Tylko gdzie takiego zdobyć?
Znaleźliśmy! Jednakże w tym momencie pojawił się kolejny problem – cena. Nie ma jednak sytuacji bez wyjścia – ktoś powiedział nam o Fundacji „Mam Marzenie”, weszliśmy na stronę internetową, zarejestrowaliśmy moje „psie” marzenie, a po pół roku… Spotkaliśmy się we Wrocławiu z właścicielką jedynej w Polsce hodowli australijskich labradoodle. Oczywiście nie przyjechała sama, lecz z dwoma swoimi pupilami. Psiaki przewspaniałe, wesołe i grzeczne zarazem. Jedna godzina tulenia i pieszczot, potem druga i kompletnie nic. Żadnych oznak alergii. Byliśmy zdecydowani.
Ale krótko potem zaczęły się przysłowiowe schody. A to coś nie tak z porodem, a to wybrany dla mnie psiak zjadł sznurek i… I już go nie było. Minęła wiosna, minęło lato, z mojego optymizmu pozostała jedynie odrobina wspomnień o wspaniałym spotkaniu z pieskami. W końcu zrozumieliśmy – z tej hodowli pieska nigdy mieć nie będę. Zaprzęgliśmy z Tatkiem ponownie do pracy internetową wyszukiwarkę i znaleźliśmy. Jedną hodowlę w Czechach, drugą w Niemczech. Wieczorem Tatko podniósł słuchawkę i zadzwonił do Niemiec. Pan jak najbardziej chętny, życzliwy, wysłuchał i poprosił o opis naszych potrzeb, mailem. Kilka dni później odpisał, że jak najbardziej dysponuje odpowiednim pieskiem, zaproponował cenę. Po tej rozmowie wiedziałem jedno: będę miał psa. Tylko trzeba jeszcze odrobinę zaczekać.

Labradoodlusiowicze
Winny jestem przede wszystkim moim drogim Czytelnikom kilka słów o głównych bohaterach tej opowieści. Przede wszystkim My.
Jestem Maciek, zwany przez domowników Miniem. Marzyciel i posiadacz owej psiej wspaniałości.
Gdy zaczyna się ta historia, czyli w 2009 roku, jestem 11-letnim chłopakiem, trochę uzdolnionym muzycznie, plastycznie i literacko. Właścicielem całej armii pluszaków i niezliczonych muzycznych instrumentów. Lubię spacery i wycieczki.
A skąd Labradoodlusiowo, spytacie? Nie pamiętam dokładnie, ale chyba w którejś części przygód Pana Kleksa była Kraina Psiej Szczęśliwości – Psiowo. Skoro nawet najsmutniejsze i najbardziej nieszczęśliwe psy miały swój psi raj, Psiowo, to mój wymarzony labradoodle miał być szczęśliwy pełną psią gębą. Więc wymyśliłem sobie, że razem z całą rodzinką stworzymy taką krainę szczęścia z psem, z labradoodle w roli głównej, którą nazwałem LABRADOODLUSIOWO!
Równie jak ja szczęśliwym mieszkańcem Labradoodlusiowa jest Tatko, zwany też Tatkolatkiem. Psiarz (czyli zwariowany wielbiciel psów) od urodzenia, właściwie większość życia spędził w towarzystwie jakiegoś psiego indywiduum. Co wcale nie oznacza, że zna się na wychowywaniu psów – psy, i owszem, kocha, rozumie, ale w rodzinnym domu Tatki to psy wychowywały sobie właścicieli, a nie odwrotnie.
Jest oczywiście moja Mama, Mamcia, zwana też Maminią – no bo ma Minia, czyli mnie. Zarzekała się, że akurat ona nigdy nie będzie miała kota na punkcie psa. Pan Morcio udowodnił, że będzie dokładnie odwrotnie.
Jest jeszcze Asia – Asiunia – Asinia – czyli moja starsza siostra. Tak trochę zaocznie, bo gdy opowieść się zaczyna, studiuje już i mieszka w Poznaniu. Ale zawsze jest z nami myślami i duszą, czasami ciałem.
Całość ludzkich bohaterów uzupełniają dwie babcie – Tererere czyli Babcia Tereska oraz Babcia Stasia. Obie mają „doświadczenia” z psami – żadnej jednak psa nie udało się wychować. Babcia Tererere, mama Tatki, wręcz z dumą opowiadała, że w jej domu pies był zawsze traktowany jak człowiek, pełnoprawny, a tak właściwie to uprzywilejowany członek rodziny. I tak na pewno było.
Na koniec On – Moris czyli Pan Morcio. Australijski labradoodle. Ale o nim nieco później, gdy już się w naszym domu pojawi.

Jestem!
Tatko z Panem Ryśkiem z Fundacji „Mam Marzenie” i całą rodziną utrzymywali rzecz w absolutnej tajemnicy przede mną – 2 listopada mieli pojechać do Niemiec i kupić psa. Byłem przekonany, że Tatko jedzie znów w jakąś delegację, co zresztą przydarzało mu się bardzo często. Prawda była jednak zupełnie inna. Później dopiero Tatko opowiedział mi, jak to naprawdę było.
Mailami ustalili z Panem Ryśkiem oraz hodowcą – Panem Andreasem datę wyjazdu. Kilka formalności – noclegi, plan podróży i ruszyli. Nieco ponad 500 kilometrów, kilka godzin jazdy i... stanęli na opłotkach Langelsheim, przed bramą hodowli. A tam całe mnóstwo psiaków. Oglądali, podziwiali, co jeden to ładniejszy. Białe, czarne, karmelowe albo brązowe. Którego wybrać? Wystarczy pochylić się nad płotkiem, a wszystkie pchają się do wyciągniętych ku nim rąk. Jeden przez drugiego podszczekiwał i zachęcał, by pogłaskać, wziąć na ręce. To znaczy prawie wszystkie. Bo jeden, biało-czarny, łba na deszcz nie wystawiał, siedział sobie pod daszkiem i obserwował cały ten galimatias spokojnie, choć z pewnym zaciekawieniem. Po kilku minutach podszedł hodowca, Pan Andreas, i właśnie na tego pokazał. Jakoś tam gwizdnął, zawołał i psiak, niby torpeda, przebił się przez to całe psie towarzystwo. Dał się spokojnie wziąć na ręce patrząc na swojego pana z ufnością. A w oczach miał coś bardzo rozumnego.
- To będzie najlepszy pies dla syna – powiedział Pan Andreas. – Jest cichy, spokojny, a jednocześnie bardzo inteligentny, szybko uczy się, no i nie szczeka!
Zachęta brzmiała jednoznacznie, tylko psiak wyglądał jakoś nieszczególnie, ubłocony, zresztą jak wszystkie inne, bo aura nie miała łaskawości i podlewała i nas, i psy. Ale to okazało się nie być żadnym problemem. Kilka chwil i psiak, wykąpany, wysuszony, z uśmiechem od ucha do ucha, buszował po całym pokoiku biurowym, polując na pluszowe zabawki. Tatko z Panem Ryśkiem popatrzeli po sobie – ten pies naprawdę miał w sobie coś i podjęli decyzję. Ten! Hodowca popatrzył z aprobatą.
- To bardzo dobra decyzja. - stwierdził. – Będziecie Państwo zadowoleni z pieska.
Zaproponował, że na rano przygotuje dokumenty i pieska do podróży.
Następnego dnia dopełnienie wszystkich formalności i rozpoczęła się droga powrotna. Psiak spokojnie ułożył się na tylnym siedzeniu, tyle że na kurtce Tatki, a nie w przygotowanym dla niego koszyku. Może ta kurtka pachniała mu rodzeństwem, które Tatko przecież też przytulał, a może miał po prostu taki kaprys? W każdym bądź razie wyciągnął się jak długi właśnie na kurtce i do granicy spał jak aniołek.
Potem zaczęły się góry, a pies zaczął się kręcić. Tatko z Panem Ryśkiem zastanawiali się, co może mu nie pasować? Ostre zakręty i podjazdy? A może po prostu jest za ciepło w samochodzie i chce mu się pić? Nie wpadli na najprostsze wyjaśnienie. Jak każdy mały piesek Pan Morcio wyspał się i miał potrzebę, tę nieco większą. Poczuli to niebawem, a Tatki kurtka została „przyozdobiona” całkiem pokaźną kupką. Krótki postój na „uporządkowanie” sytuacji, oczywiście na ile to się dało zrobić, i ruszyli dalej. Było mocno po południu, gdy dojechali.
Byłem uprzedzony, że będę mieć gościa. Kilka dni wcześniej miałem dać muzyczny występ w bibliotece, lecz przypadek sprawił, że do tego występu nie doszło. A że wiedziałem o nagrodzie, jaką zdobyłem w organizowanym przez bibliotekę konkursie literackim wydedukowałem sobie, że pewnie ktoś z biblioteki ową nagrodę mi przywiezie. Dzwonek do drzwi i stanąłem przed gośćmi.
- Maćku, przywiozłem ci gościa – powiedział Pan Rysiek i nachylił się ku mnie. – Dotknij - zachęcał.
Po prostu zatkało mnie, kiedy dotknąłem i zorientowałem się, że u Pana Ryśka na rękach jest pies.
- Ojej – zdołałem tylko wyjąkać.
Byłem tak wzruszony, że nawet zdawkowe podziękowania zdawały się przekraczać moje siły. Dopiero po dłuższej chwili, wciąż powstrzymując łzy, oświadczyłem, że piesek będzie miał na imię Moris.
Krótko potem dotarły do naszego domu inne osoby, które wspólnie działając w Fundacji, przyczyniły się do spełnienia mojego marzenia. Wszyscy podziwiali pieska, wysłuchiwali moich popisów muzycznych, tak że dopiero wieczorem zostaliśmy sami.
Kiedy tylko w domu zrobiło się cicho, Moris spojrzał na nas figlarnie po czym szeroko rozstawił tylne łapki i… obficie obsiusiał dywan. Jak każdy piesek oznaczył po prostu swoje terytorium, chcąc nam wszystkim oznajmić krótko „JESTEM!”

Dlaczego Moris? Przez przypadek i wzruszenie. Właściwie to miał być Freddie. Na cześć Freddiego Mercury’ego, wspaniałego wokalisty grupy QUEEN. Ale kiedy Tatko z Panem Ryśkiem weszli do domu, kiedy dotknąłem tę wspaniałą kulkę wełny z cudownym, kręcącym się na wszystkie strony ogonkiem i gdy ta kuleczka polizała mój policzek maleńkim, cieplutkim ozorkiem, ze wzruszenia zapomniałem
o tym imieniu. Tak więc gdy padło pytanie, jak dam psu na imię, wymyśliłem szybko MORIS. Akurat wtedy byłem zafascynowany utworem „Riders on the storm”, wspaniałym nagraniem grupy The Doors, której wokalistą był Jim Morrison. To na jego cześć Pan Morcio dostał takie imię.

Witaj w domku
Byliśmy pełni obaw, jak piesek zniesie rozstanie z dotychczasowym domem i swoim rodzeństwem. Przed nami była pierwsza noc, a nieraz słyszeliśmy, że takie maluchy tęsknią - piszczą, po psiemu popłakują i wymuszają na nowych opiekunach przytulanie, uspakajanie albo pełne psiej złości „atakują” wszystko, co się da – kapcie, buty, odzież. Przygotowaliśmy więc dla malucha miejsce do spania, ale gdzie tam. Zignorował nasze wysiłki i „zaatakował” mój tapczan. Wypatrzył na nim olbrzymiego, pluszowego psa, ledwie jakoś tam wspiął się przednimi łapkami, chwycił pluszaka w zęby i dumny z siebie przyciągnął go na dywan w drugim pokoju, po czym spokojnie ułożył się przy nim.
Niezbyt nam się to spodobało, więc chwyciłem pluszaka, chcąc go odnieść na miejsce, ale Moris uznał to za zaproszenie do zabawy. Zęby w ruch, figlarny uśmieszek w oczkach i z GROOOOŹNYM warczeniem uczepił się pluszowego ogonka, broniąc swojej zdobyczy. Jakoś tam udało mi się odczepić go od pluszowej zabawki i odnieść ją na miejsce, lecz gdy tylko usiadłem przed telewizorem, Moris natychmiast ruszył do boju i po chwili, dumny z siebie, z triumfalnym spojrzeniem, powarkując i merdając ogonkiem przytargał pluszaka z powrotem na dywan. Tym razem ułożył się na pluszaku, merdał ogonkiem, powarkiwał i figlarnie patrzył, jakby chciał powiedzieć „No i czyje jest na wierzchu? Mam i spróbuj mi go odebrać!” Spróbowałem. Chwilę wojowaliśmy, ale on miał tylko zęby, a ja dwie ręce. Znów wygrałem i odniosłem zabawkę na tapczan. Tym razem odłożyłem pluszaka maksymalnie daleko od zasięgu psich ząbków i spokojnie wróciłem na kanapę przed telewizor. Mój sukces był jednak krótkotrwały – nie minęła minuta, a Moris wrócił na dywan, targając pluszaka. Jak go dosięgnął? Nie wiem. Jakoś mu się udało. Uznaliśmy, że nie ma co tak w nieskończoność wojować, więc pozwoliliśmy mu ułożyć się do spania przy tym pluszaku. Zasnął. Ja też poszedłem spać. Tatkolatko z Maminią, zmęczeni, również.
Chwilę później w ich sypialni zameldował się Moris. Próbował wspiąć się przednimi łapkami na kanapę, licząc chyba na przytulanki, ale rodzice zgodnie wyperswadowali mu ten pomysł. Chwilkę poskomlał, po czym ułożył się na… PODŁODZE W KUCHNI! I najspokojniej w świecie zasnął. W takiej właśnie przedziwnej pozie – na grzbiecie, łapkami do góry.
Rano znaleźliśmy go pod stołem – oczywiście obok mojego pluszaka. Spał z miną aniołka.

Pan Morcio
Pozwólcie, że właśnie teraz przedstawię Wam psiego bohatera tej opowieści, czyli Pana Morcia. Wielki miłośnik psów Janusz Meissner zdefiniował w „Opowieści pod psem (a nawet pod dwoma)” psa w sposób następujący: cztery łapy, pysk i ogon, kilka pcheł, czasem szczeka, czasem gryzie….
Hmmmm… Cztery łapy są. I to jakie! Stopy od samego początku wielgachne, a owłosione, że ho, ho! Czy wiecie, ile błota, piachu albo innego brudu przynosi taki psiak swoimi łapami? Oj, dopiero mieliśmy się o tym przekonać.
Pysk. No na razie to tylko pyszczek. Z wiecznie wywalonym różowym ozorkiem i całym garniturem ostrych jak szpileczki ząbków. Ząbków, które już doskonale potrafią gryźć. Ależ nie, nie moje palce. Ale moje pluszaki. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że żywot pluszaka kończy się w ciągu kilku chwil, gdy tylko Pan Morcio dorwie takiego w swoje ząbki.
Ogon. O rety, coś fantastycznego. Pan Morcio ma długi ogonek. Zawinięty w rogalik. A włochaty, że hej. I kręci nim młynka we wszystkie strony.
Pcheł nie stwierdzono. Co do szczekania – Morcio i owszem, nauczył się szczekać. Ale znacznie później i tylko w konkretnych sytuacjach. Bez powodu nie zaszczeka. Najchętniej szczeka podczas zabawy, kiedy nie może doczekać się kopnięcia mu piłki, rzucenia ringa, rzutki… Szczekaniem melduje także parkowanie pod oknem naszego samochodu i dzwonek do drzwi. Ale żeby ujadał na wszystko, co się rusza – co to, to nie. W końcu to psia arystokracja. Tak, tak – jak najbardziej.
Opowiem Wam teraz odrobinkę o australijskich Labradoodle i rodzince Pana Morcia. Rodzicami Morisa są Joy – amerykańska czempionka z linii labradoodle F-1 (kurcze, to oznaczenie brzmi prawie jak symbol amerykańskiego myśliwca) oraz King – niemiecki i europejski czempion rasy pudel królewski. Bo z labradoodlami to jest tak: mieszkająca w Australii kilkadziesiąt lat niepełnosprawna pani chciała mieć psa-opiekuna, ale też miała alergię na niemalże większość psich ras. Mówią, że potrzeba jest matką wynalazków. Tej pani nie uczulał pudel, więc poprosiła hodowców o zmieszanie pudla królewskiego z doskonale nadającym się do roli psiego opiekuna labradorem. Potem jeszcze dodano odrobinę genów spaniela i powstało coś, co ma w sobie rozkosz i długie, opadające ku ziemi wełniste uszy spaniela, uczy się szybko jak pudel (jeśli nie wierzycie, że pudle to mądre psy – idźcie do cyrku, tam tylko pudle grają główne psie role), a do zabawy i pracy gotów jest jak każdy labrador. Po pudlach labradoodle mają ponadto wełnę, a nie sierść. Wełnę, która może trochę się brudzi (o tym jeszcze będzie), ale jest mięciutka, cieplutka i nie uczula.
Pora na kilka słów o czymś, czego większość psów nie posiada – właśnie o tym wełnistym futerku. Tak, tak, prawdziwa wełna. Śmiejemy się w domu, że gdyby po postrzyżynach wełnę zebrać, wyprać i zawieźć góralom, mógłbym mieć ze swego psa skarpetki, szalik albo sweterek.
Z tą wełną nie jest jednak łatwo. Kiedy Pan Morcio jest wykąpany albo wróci ze spaceru po deszczu, śmierdzi dokładnie tak samo jak wyprany sweterek z owczej wełny. No i czepia się jej wszystko – kawałeczki gałązek, zeschłe liście, źdźbła traw. Po każdym spacerze psa trzeba dokładnie obrać z tych wszystkich czepialskich zielenin. To znaczy wyszczotkować. A to też nie jest proste.
Wiecie, jak wygląda szczotkowanie takiego psiego kajtka? Biorę szczotkę do ręki, a on już chce się bawić. Łapie szczotkę pyskiem i prycha – szczotka ma twarde „igły”, więc do pyska trudno ją wziąć, ale co tam – chwyta, trzyma i już. Kiedy jakimś cudem udaje mi się ją z psiego pyska wyciągnąć, Morcio wcale nie chce spokojnie stać, by wyczesać mu grzbiet i boki. Wręcz przeciwnie – najpierw walczy ze szczotką łapami, potem wywraca się na grzbiet i nadstawia do szczotkowania brzuszek. To wręcz uwielbia. Wykorzystujemy ten moment do wyszczotkowania łapek, brzuszka, szyi i całej reszty torsu. Z wyczyszczeniem ogonka jest już gorzej – Pan Morcio, wciąż leżąc na grzbiecie, zawija się w literę U i pyszczkiem łapie rękę, która przytrzymuje jego ogonek. Delikatnie, nie żeby gryzł ze złością, tak raczej tylko dla zabawy, ale przeszkadza w szczotkowaniu dość skutecznie. Nas jest jednak zazwyczaj dwóch – Tatko w którymś momencie podnosi Morcia, przytrzymuje, a ja szczotkuję. Po jakimś czasie pies jest wyszczotkowany, futerko jakoś tam odkurzone. Teraz to futerko jest cudownie miękkie, można w nim nurzać palce i przytulać się do niego buzią.
Co do umaszczenia, opiszę je następująco – czarny łeb ze śliwkowymi oczami, czarna plama na grzbiecie i u nasady ogona, reszta biała. To znaczy bywa biała, gdy Pan Morcio zostanie wykąpany. Tak na co dzień to jest barwy szarawej. Ale nie ma się co dziwić. Jeśli tylko spuścić go ze smyczy, Pan Morcio dostaje prawdziwego psiego świra – biega, myszkuje po chaszczach, tarza się w trawie albo zeschłych liściach.
Po takim wytarzaniu się w trawie Morcio bywał nawet zielonkawy albo żółty. Zależy w jakie kwiatki akurat się wpakował. Ale uwierzcie, to nic. Jak wygląda NAPRAWDĘ brudny pies? Mieliśmy okazję zobaczyć coś takiego w trakcie pierwszych wakacji z Panem Morciem. Kąpaliśmy się z Tatkiem akurat w jeziorze. Gardna Wielka. Znacie? Jeziorko dość spore i bardzo płytkie. Lato było upalne, więc kąpiel w jeziorze – sama rozkosz. Woda cieplutka, można było w niej siedzieć godzinami. Pan Morcio dojrzał nas w jeziorze i popędził ku nam na skróty – przez przybrzeżne błoto i szuwary.
To, co do nas dotarło, było czymś błotnisto śmierdzącym, paskudnym, ziemisto-zgniłozielonym. Ani dotknąć! Ale coś trzeba było zrobić. Próbujemy zmywać wodą – bez rezultatu. Maminia litościwie rusza na odsiecz – idzie do jedynego w okolicy wiejskiego sklepiku i po pół godzinie wraca z szamponem - DLA KOTÓW! Innego po prostu nie było. Jakoś dopraliśmy. Po godzinie intensywnego szorowania pies miał nawet swoje naturalne kolory, ale zapachu nie udało się tak łatwo zlikwidować. Jemu pewnie też się nie podobało, że ani trochę nie pachniał psem.

Mój pierwszy dzień z psem
Pierwszy dzień w domu z psem był pełen wrażeń. Przede wszystkim coś, czego nie mogłem się doczekać – mój pierwszy spacer z psem. Babcia Tererere użyczyła nam smyczy po którymś ze swoich psów, Babcia Stasia obroży, możemy zatem ruszać w drogę. Tatkolatko wziął Morcia na ręce i wyniósł przed budynek, po czym ruszyliśmy w kierunku najbliższej łączki. Niedaleko, ale jaka frajda, jakie wspaniałe uczucie! Pan Morcio wprawdzie lekko szwenda się pod moimi nogami, bo zapachy i z lewa, i z prawa, a wszystko trzeba obwąchać, obsiusiać... O rety, co za psi raj. A ja idę dumny jak paw – to jest mój pies. Mam najprawdziwszego psa. Po drodze wszyscy zaczepiają, pytają – a skąd taki piękny piesek? A co to za rasa? I jaki śmiesznie kudłaty! A jaki zabawnie biało-czarny.
Po spacerze – pora na pierwszą wizytę u weterynarza. Maminia ma szkolną koleżankę prowadzącą lecznicę dla zwierząt – Panią Kasię. I do niej jedziemy. Pani Kasia była już uprzedzona przez Mamcię, że będzie taki piesek. Była ogromnie ciekawa wyglądu tej rasy, u nas właściwie jeszcze całkowicie nieznanej, więc z najwyższą ochotą zaoferowała swoje usługi.
Tatkolatko wpakował mnie i Pana Morcia na tylne siedzenie samochodu, ruszamy, no i w tym momencie problem. Tylne siedzenie? O nie, proszę państwa, ja chcę do przodu. Pan Morcio wyrywa mi się z objęć i pcha się między fotelami, ja usiłuję go powstrzymać, ciągnąc za smycz. Tatko musi na moment przyhamować, stanąć na chodniku i psiego wiercipiętkę ułożyć przy mnie. U Pani Kasi – najpierw wielki zachwyt (Pani Kasia też psiara), potem uważne przestudiowanie Morciowego paszportu, wyrobienie polskiej książeczki zdrowia psa no i szczepienia. Pan Morcio, jak gdyby nigdy nic – nawet nie pisnął podczas zastrzyku, tylko łasi się do Pani Kasi, która ma na podorędziu psie smakołyczki. Dał się przekupić, i już.
A wieczorem ruszyliśmy na zakupy. Muszę uczciwie przyznać, że byłem przygotowany na posiadanie psa. Od dłuższego czasu oszczędzałem. Zbierałem pieniądze, które dostawałem na różne przyjemności. Gdy w domu pojawił się Moris oznajmiłem rodzicom, że za wszystkie niezbędne zakupy zapłacę, bo to przecież MÓJ PIES.
Pojechaliśmy, oczywiście z psem, do sklepu zoologicznego. Dotykam, sprawdzam, wybieram, słucham podpowiedzi, po czym zamawiam. Kojec, obroża przeciw pchełkom, miska na wodę i druga na jedzenie, specjalna kość – gryzak, smycz, szelki. Byłem dumny, że posiadam psa, że mogę dla niego samodzielnie wybrać potrzebne akcesoria i że mogę za to wszystko zapłacić.
O tym wieczorze Tatko wspominał, że gdzieś w głębi duszy obawiali się z Maminią, czy znajdę z Morisem od początku ową niezbędną nić porozumienia, jaka musi łączyć właściciela i psa, ale w tym momencie obawy prysły jak mydlana bańka. Obaj wyglądaliśmy na w pełni szczęśliwych. Przytuleni do siebie na tylnym siedzeniu oddaliśmy się z lubością pieszczotom. Moris ułożył łepek na moich udach, a ja delikatnie drapałem go pod brodą, po brzuszku, pod uszkami. Po prostu pełnia szczęścia!

Jak się żyje z pieskiem
Powiem krótko – FANTASTYCZNIE! Wiem, że kanapa jest dla mnie, ale gdy tylko mogę, wciągam na nią Morisa, pieszczę go i opowiadam mu, co się zdarzyło w szkole. Ale Maminia bywa nieustępliwa – kanapa nie dla psa! No to w wyrazie protestu przenoszę się z Morciem na podłogę.
Kiedy tak się już wyleżymy, odpoczniemy, prześpimy – pora na to, co dzieci i psy lubią najbardziej – niech żyje zabawa z psem. Gramy w co się da – golfa, piłkę, robimy dużo zamieszania i hałasu, ale obaj jesteśmy szczęśliwi.
Słuchajcie, bardzo chciałem mieć psa. Wiedziałem, że będzie wspaniale. Ale nie wiedziałem, że aż tak! Jak się żyje z pieskiem? Jest BOOOSSSKOOO!!!

Labradoodlusiowo wystartowało!
Kolejne dni upłynęły nam wszystkim na „docieraniu” się – przede wszystkim nauczyliśmy się obserwować Morisa, który krótko po spaniu, jedzeniu czy wariackiej zabawie (bo w jego wydaniu każda zabawa to pełne temperamentu istne szaleństwo) zaczynał się kręcić, sygnalizując, że zaraz zechce coś zrobić. Kurtka, buty, chwycenie Morisa na ręce i… po problemie. Wyniesiony przed dom natychmiast wpadał na trawnik i obficie go podlewał. Z większą potrzebą było już nieco gorzej – Moris dał nam do zrozumienia, że potrzebuje się przed tym wybiegać, wyszaleć, poskakać, poszczekać. Jego psie prawo. Szczęściem mamy w pobliżu domu kilka całkiem przyzwoitych łąk i obsadzonych kasztanowcami uliczek, więc miejsca na owe psie hasania mu nie brakło. Jest listopad, często padają deszcze, a na łąkach tworzą się nawet głębokie kałuże. Jak myślicie, czy Morcio omija je, ganiając po łące? Gdzie tam, pędzi przed siebie, tylko woda bryzga na boki spod jego łap. A ileż to razy te jego niezgrabne jeszcze łapki wpadały w poślizg i całość lądowała w samym środku błocka?
Potem ubłocony po uszy wracał do domu, gdzie natychmiast rozpoczynał kolejną wariacką zabawę. Szybko bowiem zorientował się, że ułożony na podłodze przedpokoju ręcznik, w który my chcieliśmy go wycierać, może być świetną zabawką. Ledwie przekroczył próg mieszkania, natychmiast chwytał go w zęby i z wesołością w ślepkach czekał, kiedy tylko zechce się mu go odebrać. Bronił swojej zdobyczy całym sobą i wszystkimi ząbkami, a przyznaję, że szpileczki w pyszczku miał niezwykle ostre. Jeszcze gorsze wariactwo opanowywało go, gdy dochodziliśmy do wniosku, że sam ręcznik nie wystarczy i trzeba go dobrze umyć. Tatko wsadza go do miski, ale gdzie tam. Ustać spokojnie przez minutę? To ponad psią cierpliwość. Kręcić się, uciekać, to i owszem. Z wielkim trudem udawało nam się jakoś łapska i brzuszek wymyć z błota, ale dotknięty potopem przedpokój przypominał raczej pole bitwy…
Sprzątnięcie tego bałaganu też wcale nie było łatwe. Szczotka? Szmatka? Baba jaga? Łapać! Chwytać! Gryźć! Na całe szczęście on był jeden, a nas dwoje albo troje, więc najczęściej ja chwytałem psa, narażając się na jego gwałtowne protesty wyrażane ząbkami, które chciały chwycić mnie za cokolwiek – palce, ucho czy choćby kołnierz od koszuli, ale w ten sposób Maminia dostawała minutę na zgarnięcie z podłogi wody i wytarcie tego wszystkiego do sucha.
Moris niezwykle szybko uświadomił nam, że wszystko, dosłownie WSZYSTKO może służyć do psiej zabawy. Na przykład pranie… Maminia chciała rozwiesić wyprane rzeczy na suszarce. Gdzie tam. Wiesza jedną rzecz, sięga do miski z praniem po następną i z niedowierzaniem patrzy, jak z suszarki zsuwa się przed chwilą powieszona koszula. A pod suszarką Moris. Ciągnie ząbkami za rękaw, ale po cichutku. Chyba miał nadzieję, że się Maminia nie zorientuje. No cóż, musieliśmy zmienić miejsce na rozkładanie suszarki.
Obrus na stole? Jak w każdym domu. A od czego piesek ma ząbki? Aby uchwycić się nimi obrusa i ciągnąć. Wielkie GRUUUUCH!!! I wazon ląduje na podłodze. Oczywiście szklany wazon takiego eksperymentu nie wytrzymuje, rozpada się na drobne kawałki, a my, w trosce, aby Pan Morcio nie pokaleczył sobie łapek albo – co byłoby jeszcze gorsze – nie zjadł takiego szkła, szybko sprzątamy smętne wazonowe resztki. Chcąc uchronić domowy dobytek przed dalszymi stratami, pościągaliśmy obrusy ze stołów. Nie ma obrusów? Nie szkodzi, przecież coś interesującego dla psa zawsze się znajdzie. A może by tak spróbować, jak smakuje dywan? Zrolowaliśmy dywany i schowaliśmy. Potem z kanap zniknęły narzuty, buty przenieśliśmy z półki do zamykanej szafki… Półkę nasz milusiński po prostu zjadł. Kupiliśmy drugą, kupiliśmy specjalny preparat o wdzięcznej nazwie ANTYPIES – też mu smakowała. Dopiero Babcia Tererere podpowiedziała skuteczne rozwiązanie – prawdziwą kość. Poskutkowało! Kolejna półka na buty przeżyła już dwa lata i Morcio jej nie dotyka! No cóż, takie jest życie z małym pieskiem. Ale wiecie co? Kiedy wracam do domu i psiak tuli się do mnie, gotów jestem sprzątać, dbać o niego, ale cieszyć się tym merdaniem ogonka, piszczeniem, szczekaniem, kręciołkiem dookoła moich stóp. Mam wreszcie towarzysza do zabawy i spacerów.

Jak szkolić psa?
Razem z Panem Morciem z Niemiec przyjechała bardzo uczona płyta DVD o wymownym tytule „Psia szkoła”. Pan Andreas podpowiadał, że szkolenie psa należy rozpocząć od razu – Mamcia wzięła na siebie rolę domowego tresera, zaopatrzyła się w pokaźną paczkę psich smakołyków i przystąpiła do wcielania filmowego instruktażu w życie. Morisowi też się spodobało. Szczególnie spodobały mu się smakołyki, ale bez przesady.
Szybko nauczył się komendy „siad”, Mamini udało się nawet wprowadzenie komendy „leż”. A właściwie to Pan Morcio sam nauczył się, że po komendzie „siad” jest komenda „leż” i że wtedy dostaje psi przysmak. Po co czekać na komendę? Najlepiej to same smakołyki zajadać, a jak już dać się czegoś nauczyć – to chyba, że to jest to coś, co lubią psy.
Na przykład chodzenie po schodach. Szybko się połapał, że jak nauczy się wchodzić na schody, to i na tapczan też da radę. A tam leżący na tapczanie pluszak, poduszka… Do tego nawet i smakołyki nie były potrzebne. Wystarczającą zachętą była brana do ręki smycz z szelkami. Szybko Pan Morcio nauczył się, że szelki w ręce mojej, Mamini czy Tatki oznaczają tylko jedno – wielką przyjemność pod tytułem spacer. Na widok szelek Morcio najpierw zaczynał kręcić młynka dookoła siebie samego, co zresztą często kończyło się klapnięciem na podłogę. Potem, trzepiąc uszami, stawał na wszystkie cztery łapy, zastygał na moment, krótki, ale wystarczający na włożenie szelek, a gdy czuł się już ubrany do spaceru, próbował przyspieszyć moment wyjścia prześmiesznymi podskokami. Szybko też nauczył się sztuki schodzenia po schodach. Dwie czy trzy próby zejścia, a raczej sturlania się z kanapy i nauczył się, że najpierw spuszcza się jedną łapkę, podpiera, potem ustawia się trochę boczkiem, spuszcza drugą przednią łapkę, potem jakoś ściąga się tylne. Pupą można klapnąć, to aż tak nie boli. Tylko z wchodzeniem było nieco gorzej – ale na krótko, bo z dnia na dzień rósł, łapy stawały się coraz dłuższe i po niespełna miesiącu wchodzenie na schody i tapczany przestało być problemem.
Czy wiecie, jak śmiesznie wyglądają pierwsze próby psiego wspinania się na tapczan? Po prostu komedia. Brzuszek i pupa są jeszcze bardzo ciężkie i duże, siły jeszcze nie największe, a łapki po prostu krótkie. Za krótkie. Wygląda to mniej więcej tak: najpierw na kanapę wkłada się jedną przednią łapę, układa łeb na kanapie bokiem, potem, podtrzymując się zębami, wciąga się drugą przednią łapkę, a potem psiunio próbuje wciągać całą resztę. Aż dochodzi do momentu, gdy tylne łapki zawisają w powietrzu, przebierają, rozpaczliwie szukając jakiegoś podparcia i nagle, z piskiem, całe to psie zamieszanie ląduje na… podłodze!
Maminia próbowała także, zgodnie z filmowym poradnikiem, nauczyć Pana Morcia sztuki chodzenia na smyczy przy nodze właściciela. Kosztowało ją to kilka dużych paczek psich smakołyków, a efekty?
Morcio podzielił nas według swojego uznania. Mamcię i Tatkę prowadza „na wyciąg”, co wygląda mniej więcej tak:
Najpierw idzie pies. Za psem ciągnie się wyprężona smycz. Do tejże smyczy doczepiona jest wyciągnięta na całą długość ręka Mamini czy Tatkolatki, którzy truchcikiem przebierając, starają się nadążyć za psem. Dodam, że mieszkamy na górce, jest zima, chodniki i jezdnia nieodśnieżone, dobrze wyślizgane, więc zejście z psem po ślizgawce bywa trudne…
Ze mną jest inaczej. Dokładnie tak, jak być powinno. Ja idę swoim tempem, wolniej czy szybciej – bez znaczenia, a Morcio idzie przy mojej lewej nodze. Czasem tylko zapiszczy, gdy gdzieś w pobliżu zobaczy innego psa.
Skąd on wie, że ze mną trzeba inaczej, nie mam pojęcia. Ale fakt faktem – po prostu idzie przy mnie grzeczny i spokojny jak trusia.
Trzecia szkoła chodzenia z psem została wprowadzona przez Asinię. Asinię, która musi się wybiegać. Gdy porywa Morcia na spacer wygląda to mniej więcej tak:

Najpierw biegnie Asinia. Jej wyciągnięta do tyłu ręka ciągnie naprężoną smycz, na której końcu, ledwie nadążając przebierać łapami, biegnie Moris. A czasami to chyba używając wielgachnych uszu w charakterze skrzydeł szybuje nad ziemią…
Po takim dynamicznym spacerze Pan Morcio na długi czas znika nam z pola widzenia – pada byle gdzie i śpi. Nawet chrapie. I tylko od czasu do czasu w tym śnie przebiera łapkami i popiskuje. Biedaczek.
Udało się nam odnieść też kilka sukcesów edukacyjnych. Przede wszystkim Moris zaakceptował kojec. Przynajmniej na jakiś czas. Wprawdzie zasypiał dosłownie byle gdzie, tam gdzie akurat po zabawie padł, ale rano zawsze łypał na nas wesołym oczkiem ze swego kojca.
Zaakceptował też zasadę, że jedzenie jest w misce i nie roznosi się tego po całym domu. Po części wynikało to pewnie z faktu, że łasuch z niego nielichy. Co daliśmy do miski, znikało w mig. Prowadzenie na smyczy? Nic łatwiejszego. Po prostu zaakceptował smycz. Żadnego łapania smyczy w zęby. Spacery z Morisem to była czysta przyjemność. Przynajmniej na początku, gdy był mały. Przy okazji Moris udowodnił nam, że jest niezwykle inteligentnym pieskiem. Po dwóch dniach wiedział już doskonale, gdzie jest nasz dom i bezbłędnie doń prowadził, gdy tylko zauważył, że zaczynamy powrót.
Pod koniec listopada przyjemna niespodzianka – przestało lać, zrobiło się nawet przyzwoicie ciepło. Łąki fajnie podeschły, więc Tatko zaproponował wyjście na łączkę z psimi smakołyczkami. Rzutki czy piłki nie bierzemy, bo jakiś kijek zawsze się znajdzie.
Pan Morcio w ciągu tego miesiąca nieźle podrósł, sięga mi już łbem nad kolano, na długości też dość znacznie zyskał, więc muszę nieźle przebierać nogami, aby za nim nadążyć. Gdy bowiem zorientował się, że idziemy w zupełnie nową dla niego okolicę, wszystko chce poznać. Każde drzewko, każda latarnia to powód do filozoficznej zadumy nad pozostawioną na niej psią pocztą, ale gdy już przeczyta ją swoim wielkim nosem i udzieli stosownej odpowiedzi, natychmiast chce pędzić do następnej takiej skrzynki pocztowej.
Docieramy na miejsce. Jesteśmy zupełnie sami – Tatko, Morcio i ja. Tatko już wcześniej wypatrzył fajny kijek – gdy tylko bierze go w rękę, Pan Morcio wydaje się szaleć z radości. Aż piszczy i przebiera wszystkimi czterema łapami, aby już spuścić go ze smyczy i dać mu ten kijek do zabawy. Ostrożnie odpinam smycz – Morcio odskakuje ze cztery kroki, staje na wprost nas, łapki dość szeroko rozstawia i głośnym „HAU!!!” oznajmia, że on jest już gotów do łapania kijka. Wcale nie inaczej – do łapania, a nie do aportowania. Bo według Morcia zabawa polega na tym, że my rzucamy, on pędzi, wyskakuje w powietrze i w tym dziwnym locie stara się złapać pyskiem kijek. Gorzej, że czasem my jeszcze nie rzucimy, a on już pędzi. A najśmieszniejsze jest to, że jak rzucimy mu kijek w trochę innym kierunku, ma czasem kłopoty z odnalezieniem zguby. Po prostu dookoła nagle pojawia się tyle innych zapachów, tyle kępek trawy godnych obwąchania (i obsiusiania), że po krótkiej chwili zapomina, za czym właściwie pobiegł. Dopiero kilkakrotnie przywołany do nogi i zachęcany „Szukaj kijka, szukaj!” powraca na ziemię (a właściwie na trawę) i z nosem buszującym pomiędzy kępkami, zataczając coraz to bliższe kijkowi kręgi, jakoś tam udaje mu się odnaleźć zgubę. Wraca wtedy do nas rozmerdany i roześmiany od czubka nosa po ostatni włos na ogonie.

Białe szaleństwo
Przed świętami spadł śnieg. A że mieszkamy tylko jakieś pół kilometra nad poziomem morza, spadło go dość dużo, tak ze 40 cm w ciągu nocy. Wszyscy ludzie dookoła przeklinali śnieg, ale była jedna istota tym czymś białym wręcz zachwycona. Oczywiście Pan Morcio! Miał już całe 4 i pół miesiąca, przestał być kuleczką, stał się dość mocno wyrośniętym psim podrostkiem. Wypadł na podwórko i aż stanął jak wryty ze zdumienia – a cóż to takiego? Skacze do góry, łapie w pyszczek płatki śniegu i… ląduje prosto w zaspie! To jest to, co lubią takie psie łobuziaki. Wbija się pod śnieg, znika na chwilę cały, aby metr czy dwa dalej wynurzyć łeb, wyskoczyć nad śnieg i znów zapaść się w zaspę. Co za uciecha, co za frajda!
A potem – szaleństwo. Gonitwa. Wyskakuje z zaspy, pędzi w śmiesznych podskokach przed siebie, zapada się po szyję w śniegu, czasem wpada w jakąś głębszą połać, tak że tylko wystający ponad śnieg biały merdający ogonek wskazuje, gdzie może być ukryta reszta psa.
Ze skarpy wyskakuje wprost na pokrytą asfaltem część boiska, gdzie zwykł w szaleńczym pędzie wycinać psie kółeczka. Także i tym razem nabrał pędu i… Rety, co się dzieje? Łapska rozjeżdżają się. Każde w inną stronę świata. Pan Morcio przewraca się na grzbiet i wjeżdża w kolejną zaspę, pod którą całkowicie znika. Bo asfaltowe boisko pokryło się całkowicie lodem. Jedna wielka wspaniała ślizgawka, na której psie łapy w żaden sposób wyhamować nie potrafiły. Wpadł w tą zaspę, która utworzyła się na skraju boiska, na moment zniknął pod śniegiem, a po chwili wyskoczył ze śniegu z butelką po coli w zębach. Ślizgając się, podbiega do mnie, rzuca wprost pod moje stopy butelkę i stając w rozkroku, zaprasza do kopania. Jak to wygląda? Stoi na szeroko rozstawionych łapach, pysk wyciągnięty do przodu, ogon kręci zwariowanego młynka, a gdy od razu nie kopię, gromkim „HAU” zachęca mnie „No kopnij!”. No to kopię. Butelka leci gdzieś w głęboki śnieg, a za nią szczęśliwy Pan Morcio. Na moment znika pod śniegiem w całości, ale chwileczka i pojawia się przede mną z butelką w zębach. Rzut prosto pod moje stopy, kręciołek wokół własnej osi, pozycja i „HAU – KOP!”. Kopię, on wyskakuje w górę, próbując przechwycić butelkę, butelka w śnieg, Morcio za nią, i tak można bez końca.
Po jakimś kwadransie kończę zabawę, pora wracać do domu. Wracamy. Jakaś śniegowa kula i ja. Pysk biały, uszy białe, łapska przypominają śniegowe kule, wszędzie powbijany śnieg. No może prawie wszędzie, bo tylko ogon jakimś cudem jest mokry, ale bez lodu i śniegu. Jak to wyczyścić? Czekać, aż rozpuści się samo? Bo rozpuszczanie w misce z wodą zbytnio się psu nie podoba. Woda ciepła, łapy zmrożone, pewnie trochę go boli takie mycie. Ale jak trzeba, to trzeba. Najpierw ręką wyciągam kawałki lodu spomiędzy poduch w łapach, potem staram się wyskrobać ile się da z włosów na łapskach, szyi, brzuchu i bokach, wreszcie trzeba użyć wody. Pan Morcio patrzy się na mnie smutno, jakby chciał mnie prosić o darowanie tej czynności, ale spokojnie pozwala doczyścić się. Stoi spokojnie do momentu, w którym biorę do ręki ręcznik – tu już koniec spokoju. Wpycha się we mnie, nadstawia do wycierania łeb, kark, boczki, łapie ręcznik w zęby i już gotów do zabawy. A z psa woda ścieka na podłogę. Wzywam pomocy – Tatkolatko przejmuje psa, nie zważając na protesty wyciera go do sucha i ratuje przedpokój przed potopem. Natomiast Morcio rusza w gonitwę po mieszkaniu – wskakuje na jedną kanapę, odbija się od oparcia, wylatuje do drugiego pokoju, kolejna kanapa, wskok, odbicie, aż wreszcie wpada do kuchni. Dopada do miski z jedzeniem, opróżnia ją, jeszcze trochę picia i pora na sjestę.

Psi zaprzęg
Zima trwa w najlepsze, śnieg z białego, sypkiego puchu stał się twardy i ubity, więc Tatko wziął ślizgacz, mnie i Morcia na stok – taką górkę. Nie za stromą, ale w sam raz do zjeżdżania na ślizgaczach i sankach. Siadam i ruszam w dół. Ja powoli, ale Morcio? O rety, co za wspaniała zabawa. Można gonić za ślizgaczem, biegać dookoła niego, podskakiwać, szczekać!!! Tylko na dole mała niespodzianka – ja nadeptuję hamulce i zatrzymuję się, natomiast Morcio na wyślizganym do lodu śniegu wpada w poślizg i po chwili wjeżdża na grzbiecie, łapami do góry, prosto w zaspę. Wypada z niej błyskawicznie, otrzepuje uszy, pod które pewnie trochę śniegu wpadło i dawaj za mną. Oczywiście zanim ja podejdę pod górkę, on zdążył już kilka razy wbiec, zbiec, pobiec za innymi sankami, wrócić do mnie, wykręcić kilka kółek dookoła Tatki. I tak jakąś godzinkę. Jest tak wybiegany, zziajany, że kładzie się z ozorem na wierzchu wprost na śniegu i najzwyczajniej w świecie paruje. To aż widać, jak leci z niego para. I to nie z pyska, ale z całego cielska, z łba, z grzbietu. Aby choć trochę ugasić pragnienie łyka pośpiesznie trochę śniegu i dalej, do zabawy. Ale co dobre, w którymś momencie musi się skończyć – wracamy do domu.
Tatko przywiązał smycz do sznurka od ślizgacza i oto niespodziewanie mam coś na wzór psiego zaprzęgu – Morcio właściwie bez większego problemu ciągnie i ślizgacz i mnie po równym, pod górkę Tatko nieco musi go wesprzeć, ale JEDZIEMY!!! Zapytacie się zapewne, jak taki szczeniak może ciągnąć mnie i ślizgacz – oj, chyba nie wiecie, jak szybko rosną psy. Kiedy dostałem Morcia, jego grzbiecik ledwie wystawał nad moją kostkę, łepek trykał mnie w połowie łydki, a całość ważyła może z pięć kilo. Przed świętami piesek „podwoił” rozmiary, a teraz, czyli pod koniec stycznia, jego grzbiet sięga mi ponad kolano, łeb kończy się blisko mojego biodra. Waży już dobre 30 kilogramów, a to nie jest koniec jego możliwości. Ale już teraz zrobił się z niego kawał mocnego psa. Więc holuje mnie do domu.
Podjeżdżamy pod altanę – Tatko wstawia ślizgacz do altany, ja w tym czasie robię orła – staję plecami do miejsca, gdzie powinien być trawnik (bo akurat tu śniegu sypnęło dobrze ponad pół metra) i najspokojniej opadam w śnieg. A za mną, a raczej wprost na mnie wpada Pan Morcio – jest szczęśliwy, że może dopaść mojej buzi i szybko uruchamia jęzorek. Próbuję się bronić, ale gdzie tam – dopiero teraz uświadamiam sobie, że mój piesiunio urósł już do dość znacznych rozmiarów!!!
W geście obrony przewracam się na bok, potem na brzuch. Pan Morcio uruchamia wszystkie swoje łapy i pysk, aby mnie spod śniegu wykopać. Czy widzieliście kiedyś jamnika próbującego wykopać kreta? To wyobraźcie sobie taką koparkę tylko w znacznie zwiększonym wymiarze. Po krótkiej chwili przypominam śnieżnego bałwana. Morcio zresztą też. Przed drzwiami mieszkania Tatko zastanawia się, czy nie powinniśmy obydwaj pozostać na korytarzu i odtajać. Zostajemy na chwilę, w trakcie której Tatko z Maminią przygotowują przedpokój na nadchodzący kataklizm…

Kości zostały rzucone
O rety, gdyby Cezar wiedział, w jakim znaczeniu jego słowa będą użyte… Ale w odniesieniu do Pana Morcia jest to najprawdziwsze określenie tego, co dzieje się, gdy piesio chce zrobić sobie drzemkę. Kiedy jesteśmy w domu, Maminia nie pozwala, aby układał się na kanapie w pokoju Asini. A na kojec za dnia Pan Morcio ochoty nie ma. Więc kręci się po przedpokoju, aż wreszcie gruuuuch! Kości zostały rzucone. Psie kości, wprost na podłogę.
Nie możemy się nadziwić, jak może być mu wygodnie w takiej pozycji, ale chyba musi. Najpierw przewraca się na grzbiet, tak by jednym bokiem oprzeć się o ścianę w przedpokoju, albo przytulić bokiem do mojej kanapy. Ale po chwili do tej ściany przytulone są już tylko tylnie łapy, przód przekręca się o jakieś 90 stopni, przednie łapy opadają na podłogę. A łeb wykręca się jeszcze w inną stronę.
Brodą do góry, nosem i oczami w dół. Czasem jeszcze potrafi skręcić się w połowie swojej długości w literę „U”.
Za to kiedy nie ma nas w domu, najchętniej śpi na kanapie Asi. Albo na mojej. Oczywiście łapami do góry. A czemu akurat tam? Bo te kanapy stoją wprost pod oknem. Oknem, z którego widać bus, którym wracam ze szkoły, samochód Mamini, gdy podjeżdża pod dom. Oczywiście obserwuje z góry nasze powroty i gdy tylko wchodzimy na klatkę schodową, melduje się pod wejściowymi drzwiami.
„Hau, Hau, Hau” słyszymy od parteru. „No pośpieszcie się, ja na Was czekam!” wyszczekuje szczęśliwy, że zaraz otworzymy drzwi i będzie jego ulubione witanko.
Wracam jednak do kości. Za dnia, kiedy siedzimy przy stole, przed telewizorem, czy też przy moim biurku, ów odgłos rzucanych kości nikomu nie przeszkadza. Ale w nocy, to już inna historia. Pan Morcio wędruje po domu i według własnego uznania wybiera miejsce do ułożenia się. Przez zamknięte drzwi słyszę najpierw charakterystyczne stukotanie psich pazurów o podłogę i za moment „gruch!”. Kości zostały rzucone. Tym razem drzwi do mojego pokoju wydają z siebie głuche stęknięcie – gdybym cichutko wstał i je otworzył, do mojego pokoju wturlałby się Pan Morcio, który przed momentem ułożył się do spania oparty łapskami o moje drzwi.
Późnym wieczorem Morcio przenosi się do przedpokoju. Rozkłada się dokładnie w poprzek, pomiędzy wejściem do kuchni a drzwiami do pokoju Asini. Skubaniec udaje, że mocno śpi, gdy ktoś chce przejść. Czy wyobrażacie sobie sporą owieczkę leżącą w waszym przedpokoju? Z jednej strony to bardzo fajne uczucie, gdy przechodząc, można stopą dotknąć takiego mięciutkiego, cieplutkiego futerka, ale nogi trzeba podnosić wysoko. Morcio nie drgnie, nawet gdy próbuje się przesunąć go nieco w bok. Ale niech tylko Maminia wyjmie mięsko z lodówki i zacznie przyrządzać obiad na następny dzień – natychmiast melduje się przy niej i oblizywaniem się od ucha do ucha oznajmia, że ten zapach bardzo, ale to bardzo mu się podoba. Czy uda mu się coś wyłasuchować, czy nie, po jakimś czasie wraca na środek przedpokoju i śpi dalej. Do chwili, gdy ktoś z nas nie pójdzie do łazienki. Gruuuuch – kości zostały rzucone i łuuuup – łapy są już oparte o drzwi łazienki. Pan Morcio zameldował się na posterunku.
Gdy wszyscy zakończymy kąpiele, rodzice często przysiadają w kuchni. I nagle stół zaczyna się chwiać – oczywiście Pan Morcio metodą na „czołg” przebija się pod stół. Gruuuuch – i już leży. Zawsze w taki sposób, by być przytulonym i do Mamini i do Tatki jednocześnie. I tam najczęściej pozostaje, gdy rodzice idą spać.
Ale gdy wstajemy rano, jego już w tym miejscu nie ma. Łypie na nas ze swojego kojca. Jakoś tak dziwnie ułożony, łapami do góry, łeb przewieszony przez bok legowiska, z drugiej strony wystaje ogon. Ciekawi nas, jak on wtedy widzi? Do góry nogami?
A co do kojca – mały Morcio bez oporu zaakceptował kojec. A duży Morcio? Tuż po swoich pierwszych urodzinkach kojec po prostu zjadł. No wprawdzie nie cały (bo był wielkości małego pontonu – zabawki), ale wyjadł cały jeden bok. Kojec wyglądał tak strasznie, że nie było innej rady – poszedł do śmieci. A Morcio dostał nowe legowisko. Może nie tak ładne jak kojec, ale nieco bardziej odporne na psie zęby.

Pyskobol
Trochę o zabawie z psem już było, ale musicie wiedzieć, że nie ma nic wspanialszego niż Morciowy Pyskobol. Cóż to jest takiego? Mamy football czyli piłkę nożną. Mamy basketball, volleyball, a Pan Morcio opracował kilka wariantów swojej własnej odmiany gry w piłkę. Przede wszystkim coś na kształt bilardu. Niech tylko Maminia lub Tatko staną przy kuchence! Natychmiast wynajduje piłkę i niczym wyborny gracz w bilard rzuca ją pyskiem albo popycha łapą dokładnie pomiędzy ich stopy. Oczywiście rodzicom piłka w tym miejscu zawadza, więc wykopują ją na przedpokój. A tam, w drzwiach, Pan Morcio tylko na to czeka. Żeby wyskoczyć, chwycić w zęby i odrzucić ponownie. Równie dużo ma radochy jak nie złapie i musi za nią pogonić. Ale po kilku sekundach piłka i tak jest w kuchni…
Czasem rodzice są już na tyle zmęczeni i wkurzeni piłką pod stopami, że zamykają wejście do kuchni.
Teraz wrzucenie piłki do kuchni nie jest już takie proste. To znaczy, nam się zdawało, że Pan Morcio nie będzie już przeszkadzał. Ale byliśmy naiwni! Bo nasza kuchnia ma jeszcze takie nieduże okienko w ścianie. Zamknęliśmy wejście, a w tym okienku pojawia się łeb Pana Morcia.
Wykombinował sobie, że tym okienkiem można wrzucić do kuchni piłkę albo gumową kość. Któregoś razu właśnie gumowym gryzakiem rzucił tak celnie i energicznie, że gryzak odbił się od blatu stołu i pięknym łukiem wpadł prościutko do garnka z krupnikiem! My obeszliśmy się smakiem, natomiast Pan Morcio dostał całą kaszę z marchewką i kawałkami mięska. Szczęściarz!!!
Jest jeszcze pyskobol fruwany. Nie inaczej – bo nie chodzi o to, aby zaczekać, aż piłka gdzieś upadnie. Po piłkę trzeba wyskoczyć, gdy leci szybko i wysoko i wtedy próbować ją schwytać w zęby.

zaznacz i zamknij wróć do góry



Zakończenie

3 listopad 2011
Do: Pan Ryszard, Fundacja Mam Marzenie

Dzień dobry, Panie Ryszardzie!
Jeszcze raz bardzo dziękuję Panu i całej Fundacji za moje „psie szczęście”. Właśnie dzisiaj mija dokładnie rok, jak jest u nas Moris. Bardzo dokładnie pamiętam moment, kiedy wszedł Pan z najpiękniejszym szczeniaczkiem na swoich rękach, a ja byłem tak bardzo wzruszony…
Dzisiaj Moris jest już dużym pieskiem i obaj bardzo się kochamy. Mój pupil jest fantastyczny! Uwielbia się bawić i pieścić. Często gramy razem w piłkę. Dzięki spacerom z Moriskiem poznałem fantastyczną koleżankę. Każde wyjście z psem wzbudza ogromne zainteresowanie przechodniów. Często pytają o rasę, czasem proszą o możliwość zrobienia sobie z nim zdjęcia. Wszystkie dzieci z okolicy śmieją się, że hoduję owieczkę.
Moris jest bardzo muzykalny. Czasami, jak gram na instrumencie to kładzie łapy na klawiaturę i „gramy” w duecie, a kiedy tańczę z mamą, to Moris mnie odpycha od niej i sam tańczy opierając się łapami o jej ramiona.
Od pewnego czasu żegna i wita nas, stojąc w oknie. Bardzo lubi jeść swoją karmę. Jazda samochodem sprawia mu wielką przyjemność. Największą zabawą dla Morcia jest czesanie jego wspaniałej sierści. Próbuje wtedy łapać szczotkę w zęby. Często mój piesek pomaga mi pisać na komputerze. Dzisiaj z okazji przybycia do nas dostał ode mnie cukiereczki psie i ringo z kości.
Rok z Morisem był najszczęśliwszym czasem w moim życiu. Dziękuję za to!!!!
Gorąco pozdrawiam Pana i wszystkich fantastycznych Wolontariuszy, których miałem okazję poznać.
Maciek

***
Psie szczęście trwało krótko. Bardzo krótko. Po szczęśliwym roku 2010 przyszedł następny, zły, i następny, jeszcze gorszy…
Maciek chorował coraz częściej, coraz częstsze i dłuższe stawały się Jego pobyty w szpitalach. Zamknięty w ścianach naszego domu pracował – uczył się, grał na pianinie, malował.
Pan Morcio asystował Mu niemalże cały czas – siedział przy Nim, spał przy nim. Tylko na spacery nie wychodzili już wspólnie – niestety, na tą przyjemność Maciusiowi nie starczało już siły. I tak było do połowy maja, kiedy Maciuś po raz ostatni opuścił nasz dom. Został zabrany do szpitala, z którego już nie powrócił… Opuścił nas na zawsze 29 maja 2012. Ale pozostawił po sobie „Labradoodlusiowo”.

Opowiadanka krótkie, jakby nieuporządkowane, niedokończone, ale są takimi, jakimi Maciek je pozostawił. To miał być tylko zarys tej książki, szkic, nad którym mieliśmy pracować w Heidelbergu, gdzie miał być leczony przez osiem, może nawet dziesięć tygodni. Książki, która miała być Jego prezentem z okazji powrotu do Szkoły, do Klasy, do tych wszystkich, którzy tak niestrudzenie trwali przy nim przez te miesiące choroby…

Były pomysły na jeszcze inne opowiadania z Morisem w roli głównej, ale los nie pozwolił Maćkowi na ich spisanie choćby w punktach, które mógłbym w Jego imieniu rozwinąć. Ale
w tym, co udało się napisać, czuć całego Maćka, Jego poczucie humoru i radości z życia, Jego zdolność do odbierania barw i kolorów, chociaż wzrok miał tak bardzo osłabiony.
Nawet większość zdjęć dobrał osobiście – działo się to podczas lutowych i marcowych spędzanych w szpitalu dni, gdzie czas dłużył się niemiłosiernie. Jego autorstwa jest także rysunek ozdabiający tytułową stronę – powstał jesienią 2009 roku, gdy Maciek tak bardzo czekał na psa.
Maciek był niezwykle dumny z tego, że ma psa.
Mam nadzieję, że gdzieś z Niebios będzie uśmiechał się patrząc, jak czytacie Jego książkę. Jest w niej trochę Maćka takiego, jakiego być może nie znaliście. Szczęśliwego Marzyciela.

Piotr Lazar, Wałbrzych, czerwiec 2012.

zaznacz i zamknij wróć do góry

Wersja offline wygenerowana automatycznie.
Copyright © 2009 Pochodnia. Wszelkie prawa zastrzeżone.